Bezmysł i makrofotografia
5 paź 2018
Chociaż jesienna aura już całkowicie zdominowała rzeczywistość, a moim nieodzownym atrybutem stał się długi sweter i kubek gorącej kawy, to jakoś wciąż nie mogę przestać rozpamiętywać minionego lata… A to dlatego, że przypomniało mi ono o wyjątkowej możliwości, z której kiedyś regularnie korzystałam, a o której niestety z upływem czasu zapomniałam. Mianowicie o pięknie obcowania z przyrodą.
Po śmierci ojca odkopałam jego stary aparat Zenit - prawdziwy relikt przeszłości (nieco więcej pisałam o tym w poprzednim tekście). Sprzęt niestety okazał się uszkodzony, ale dołączony do zestawu obiektyw Helios wydawał się być bez uszczerbku. Początkowo nie miałam pojęcia, jakie znaleźć dla niego zastosowanie - fotografowanie starym manualnym szkłem „obiektów” szybko się przemieszczających, takich jak moje dzieci, kompletnie nie wchodziło w grę… Ale posiedziałam trochę na internetowych forach, gdzie przeczytałam, że manualne obiektywy z epoki PRL idealnie się nadają do fotografowania przyrody, zwłaszcza tej małej. Ze względu na wady optyki tworzą niezwykle malowniczy bokeh - w ich przypadku wada może stać się ogromną zaletą. Niewiele myśląc, kupiłam odpowiednie przejściówki by połączyć stary obiektyw ojca z moją współczesną lustrzanką i postanowiłam sprawdzić, co oznacza w praktyce słowo „makrofotografia”.
Zaopatrzona w wygodne buty, osłaniające ciało ciuchy, antykleszczowy spray, małą blendę, zraszacz do kwiatów oraz koc termiczny, ruszyłam po raz pierwszy na pobliską łąkę. Wiedziałam, że najlepsze efekty przy makrofotografii osiąga się o wschodzie Słońca, czyli w okolicach 5 nad ranem, gdy przyroda budzi się do życia… Jednak przy najszczerszych chęciach nie byłam w stanie zmobilizować się do wstania z łóżka o tej porze, dlatego też poszłam szukać szczęścia podczas wieczornej złotej godziny.
Już pierwsze próby uzmysłowiły mi, że makrofotografia jest niezwykle trudną dziedziną, chyba jedną z najbardziej wymagających. Specyficzni modele, jak pająki, biedronki czy motyle nie należą do tych najlepiej współpracujących, nie da się z nimi umówić na pozowanie, ani nawet oszacować, kiedy i gdzie się pojawią. Ponadto bardzo dużo zależy od warunków atmosferycznych, na które przecież nie mamy żadnego wpływu, od kąta i barwy padającego światła słonecznego oraz od zwykłego szczęścia. Jeśli się to szczęście już znajdzie, to pozostaje jeszcze problem, w jaki sposób ciekawie pokazać owada lub roślinę, tak, aby nie było to kolejne, banalne, wielokrotnie powielone zdjęcie, podobne do tysięcy innych dostępnych w sieci. Co zrobić, aby ktoś na te motyle i biedronki zechciał z prawdziwym zachwytem popatrzeć?
Nie wiem, czy udało mi się odpowiedzieć na te pytania - musicie to ocenić sami oglądając wykonane przeze mnie zdjęcia. To moje pierwsze w życiu próby zmierzenia się z makrofotografią i zapewne nie ostatnie - jak na pierwszy raz poszło chyba całkiem przyzwoicie. Czuję całą sobą, że następnego lata wrócę na te łąki by „upolować” kolejne trofea i aby móc je Wam pokazać! To dla mnie zupełnie nowy, absolutnie fascynujący makro świat!
Tymczasem chcę Wam napisać jeszcze o czymś innym, co na tej łące znalazłam. A mianowicie o błogim, wszechogarniającym, terapeutycznym SPOKOJU… To niesamowite, jak zmieniło się postrzeganie świata, gdy przez jakiś czas posiedziałam samotnie na łonie natury. Pierwszego dnia dopadła mnie gonitwa myśli - jakby umysł gwałtownie próbował nadrobić wszystkie zaległości w rozkminianiu, analizowaniu, planowaniu - jakby chciał w tych nowych, sprzyjających okolicznościach przyrody, błyskawicznie obmyśleć wszystkie zaległe sprawy… Jednak już przy następnym wypadzie zauważyłam, że natłok myśli zniknął, a w ich miejscu pojawiła się bardzo przyjemna cisza… Nie, to nie jest źle kojarząca się bezmyślność, to raczej bardzo zdrowy dla człowieka bezmysł - taki stan wyciszenia i bierności umysłu, taki spokój wewnętrzny, kiedy to w ciszy i samotności chłonie się cały otaczający świat, bez niepotrzebnych myśli i pytań.
Nagle poczułam, że tam, gdzie jestem, nic nie muszę, że nigdzie się nie spieszę, a mój mózg na co dzień bombardowany informacjami, w tych warunkach po prostu sobie odpoczywa. Zamiast rozmyślać o tysiącach spraw, słuchałam raczej tysięcy odgłosów otaczającej mnie przyrody, chłonęłam ciepłe promienie zachodzącego Słońca i spontanicznie fotografowałam… To niesamowite uczucie, gdy otaczająca człowieka rzeczywistość nagle stanowczo zwalnia, a zmysły uwolnione od nadmiaru informacji są w stanie zobaczyć, usłyszeć i poczuć rzeczy, których na codzień nie dostrzegają…
Nagle zniknęły te wszystkie negatywne wiadomości, które codziennie na mnie spadają, gdy tylko odpalę Internet. Te międzyludzkie spory, krwawe wojny, męczące kłótnie, ideologiczne podziały, ludzkie nieszczęścia i tragedie (te prawdziwe i te sztucznie rozdmuchane). Zniknęły światła wielkich miast, nachalne reklamy z billboardów, pogoń za pieniędzmi, sztuczne pośladki i idealne twarze modelek narodzonych w Photoshopie. Wszystkie te rzeczy przestały się zupełnie liczyć.
A wokoło słychać było tylko szum tańczących na wietrze roślin oraz odgłosy życia zwierząt, latających, pełzających, bzyczących lub bezwstydnie kopulujących. Na tej łące nie liczyło się nic poza przetrwaniem - tylko życie warte tam jest tam zachodu. Niby banał, a jednak wart podkreślenia.
Bo ostatecznie tylko to się liczy - by żyć, trwać jak najdłużej i świadomie się tym cieszyć. Zabawnym paradoksem jest, że przypomniały mi o tym prymitywne i pozbawione samoświadomości istoty. Biedronki, pająki, motyle i żaby, które nawet nie rozumieją, dlaczego żyją. Rodzą się, żerują, rozmnażają i umierają - zasilając odwieczne cykle swoich gatunków.
Wokoło jest fascynujący świat, z jednej strony rządzący się surowymi, bezwzględnymi regułami, ale z drugiej generujący niezwykle dużo piękna. Warto czasem się zatrzymać i przyjrzeć temu bliżej. Pójść samemu na spacer, z dala od innych ludzi i od codziennych spraw. Usiąść na skale, popatrzeć przed siebie i zatopić się w kojącym bezmyśle - razem z całą tą dziką, nieustannie odradzającą się przyrodą.